Zaprzyjaźniłem się z Dziadkiem, gdy miałem niespełna cztery lata. Mówiono mi, że On widział mnie wkrótce po moim przyjściu na świat, ale tego nie mogę pamiętać.
Rodzice mieszkali i pracowali w Warszawie. Mama była przez dwie kadencje naczelniczką Harcerek Polskich, tata piastował samodzielne stanowisko w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. II wojna światowa wybuchła, gdy miałem rok. Dwa lata później urodziła się moja siostra Teresa, a w następnym roku rodzice zadecydowali, że muszą przenieść się do Krakowa, ponieważ w Warszawie zrobiło się zbyt niebezpiecznie. Na czas przeprowadzki i organizowania życia w wynajętym mieszkaniu zainstalowali mnie u Dziadka.
OKUPACJA
Dziadek miał wtedy siedemdziesiąt siedem lat, ja niecałe cztery. Nie pamiętam jednak, żeby w tym czasie chociaż raz okazał zniecierpliwienie z powodu mojej obecności. Oczarowała mnie Jego pracownia, przylegającą do niewielkiego, dwupokojowego mieszkania. Najbardziej lubiłem przesiadywać właśnie tam, przyglądając się rzeźbom, chociaż trochę się bałem ogromnej postaci „Wodnika” górującej nad liczną gromadą innych dzieł. Dziadek nadal rzeźbił pomimo słabnącego wzroku i ubytku sił, co nie pozwalało uporać się z taki twardymi materiałami, jak drewno, nie mówiąc o kamieniu. O tym oczywiście wtedy nie wiedziałem. Dziadek pozwalał mi przyglądać się swojej pracy, a ja śledziłem z podziwem, jak z bryły gliny rzeźbiarskiej, której zapas znajdował się pod ścianą pracowni w drewnianej skrzyni, wyłania się zarys ludzkiej postaci. Siedziałem cicho, niemal wstrzymując oddech. Cieszyłem się, że Dziadek jest blisko, bo wiedziałem, że potrafi mnie obronić przed „Wodnikiem”, gdyby ten chciał zrobić mi coś złego.
Dziadek obronił mnie niebawem, lecz nie przed „Wodnikiem” i w sytuacji wprost dramatycznej.
Wrzesień był piękny i prawie co dzień po śniadaniu szliśmy na spacer na nieodległy Salwator. Wzgórze to wieńczy Kopiec Kościuszki, pod którym stacjonowała w czasie okupacji jakaś niewielka niemiecka jednostka wojskowa. Chodziliśmy powoli. Ja zbierałem kasztany, których było zatrzęsienie, a Dziadek chował je do chlebaka. Uważał, że kasztany wkładane pod materac pomagają na bóle reumatyczne. Czasem zabierał ze sobą małe sztalugi, farby wodne i składany taboret. Wtedy malował jesienne akwarelki. Niektóre z nich dostałem w prezencie, inne − po latach moja siostra.
Pewnego dnia zaszliśmy prawie na koniec alei. Z bramy muru otaczającego Kopiec wyszedł niemiecki oficer. Poruszał się szybko, nie zwracając uwagi na starego człowieka z małym chłopcem. Kiedy nas mijał, zacząłem ciskać w niego kasztanami. Jeden trafił go w ramię – to był taki czas, iż czteroletni chłopcy już dobrze wiedzieli, że Niemiec to wróg. Mężczyzna zatrzymał się, rozpiął kaburę i wyciągnął rewolwer. Dziadek wysunął się przede mnie i zasłonił mnie połą swojego szerokiego, lodenowego płaszcza. Zaczął coś szybko i dobitnie mówić do oficera. Swobodnie władał niemieckim – efekt częstych pobytów na dworze Cesarza Franciszka. Oficer głośno się roześmiał, schował spluwę i odszedł.
– Nie zaczepiaj ich! – powiedział Dziadek surowo – Jesteś za mały i za słaby.
– Co mu powiedziałeś? – chciałem się dowiedzieć.
– Tego nie zrozumiesz. Powiem ci, kiedy skończysz 12 lat.
Aby zamknąć ten wątek, dodam, że cierpliwie czekałem 8 lat, by raz jeszcze zapytać, co Dziadek powiedział wtedy temu Niemcowi?
Dziadek spuścił głowę, ale odpowiedział:
– Okłamałem go. Powiedziałem, niech pan nie strzela. Z niego wyrośnie dzielny, niemiecki żołnierz.
Na nasze salwatorskie spacery Dziadek zabierał jabłko. To było moje drugie śniadanie i miałem obowiązek je zjeść. Dziadek kroił jabłko na ćwiartki i pilnował, abym tę porcję witamin spałaszował do końca.
Na obiad był prawie codziennie rosół wołowy. Przygotowywała go gosposia – pani Józia. Mięso zdobywała na placu Na Stawach przylegającym do naszej ulicy. Nie wolno było grymasić. Dziadek mówił:
− Jest okupacja, jest wojna... Bogu dziękujmy, że mamy co do garnka włożyć.
Czasem tylko wyrywało mu się:
– Ta wołowina z rosołu to by mogła za zelówki do butów służyć.
Po tej kwestii cierpliwie rozdrabniał mięso najpierw na moim, potem na swoim talerzu, patrzył, czy zaczynam jeść i brał się za swoje. Mieliśmy też mleko. Przynosiły je w konewkach kobiety z podkrakowskich wiosek.
Na stoliku w dużym pokoju stał piękny, politurowany gramofon w lśniącej, drewnianej obudowie. Widząc moje zaciekawienie, Dziadek powiedział któregoś dnia:
– Jest okupacja, jesteśmy w niewoli. To nie jest czas na słuchanie muzyki. Posłuchamy sobie po wojnie.
Po jakimś czasie, mogły to być dwa, najwyżej trzy tygodnie, skończyła się gościna u dziadka. Mama zabrała mnie do wynajętego mieszkania w innej części Krakowa. Wróciłem do domu, ale zawsze czekałem na dzień, kiedy któreś z rodziców zabierze mnie z wizytą do Dziadka.
PO WOJNIE
O powrocie do Warszawy nie było mowy. Warszawskie mieszkanie całkowicie spłonęło podczas powstania. Ale my mieliśmy własne mieszkanie w Krakowie, na drugim piętrze tej samej kamienicy, w której znajdowała się pracownia Dziadka. Niemieccy urzędnicy, którzy zajmowali nasze mieszkanie w czasie okupacji, w popłochu opuścili je pod koniec wojny. Kolejna przeprowadzka i znalazłem się znów w pobliżu swojego Dziadka. Popołudniowe wizyty w pracowni i w mieszkaniu Dziadka stały się regułą. Byłem wprawdzie ponad dwa lata starszy, ale wciąż dziecinny i czułem się uprawniony do ich składania bez zapowiedzi. Dziadek nie miał nic przeciwko moim najściom, myślę, że nawet je lubił. Dobiegał osiemdziesiątki, nadal rzeźbił, trochę czytał po polsku i po francusku – po niemiecku i rosyjsku nie lubił – a przede wszystkim razem słuchaliśmy muzyki. Dziadek miał sporą kolekcję płyt wytwórni „His Master’s Voice”. Początkowo sam obsługiwał gramofon, ale gdy skończyłem 8 lat, nauczył mnie prostych czynności – delikatnego nakręcania sprężyny, tak by jej nie przekręcić, zmiany zużytych igieł gramofonowych, których miał duży zapas, wreszcie uważnego stawiania główki z membraną, tak by nie zarysować płyty. Sam siedział wygodnie rozparty w miękkim fotelu i słuchał często z przymkniętymi oczami arii operowych i operetkowych w wykonaniu najlepszych solistów włoskich, a także drobnych utworów fortepianowych granych przez wybitnych pianistów. To była muzyka jego pokolenia. Te nasze muzyczne sjesty ciągnęły się przez całe lata. Kiedyś, po wysłuchaniu „Menuetu” Paderewskiego w wykonaniu samego kompozytora, opowiedział mi ze śmiechem, że żył w Krakowie przed I wojną światową młody człowiek, który powszechnie nazywany był Paderewskim, gdyż Paderewskiego przypominał i na niego pozował – tak się czesał i ubierał. Kiedyś jeden z jego kompanów, widząc go na Rynku wpatrzonego w Wieżę Mariacką, zaszedł go od tyłu i walnął w ramię, wołając: „Jak się masz Paderewski?”.
Zaczepiony odwrócił się i żartowniś osłupiał, gdyż stanął oko w oko z wielkim pianistą. Dziadek był świadkiem tego zajścia i po kilkudziesięciu latach nadal nie mógł powstrzymać się od śmiechu, gdy je sobie przypominał.
– Żebyś ty widział, jak ten durny uciekał. Myślałem, że nogi połamie na kocich łbach. A przecież Paderewski wcale go nie gonił.
Dziadek, który czterdzieści lat wcześniej rzucił palenie, mówił o tym z dumą, a na dowód, że można całkowicie zapanować nad nałogiem, nie odmawiając sobie jednocześnie przyjemności puszczenia kilku dymków, zawsze o godzinie piątej po południu otwierał blaszane pudełko z papierosami, żyletką przekrawał papierosa na pół, oprawiał jedną połówkę w szklaną lufkę i zapalał. Palił wolno, ale zaciągał się dosyć głęboko, po czym wydmuchiwał kłąb dymu. Trwało to krótko, połówka się kończyła, druga wędrowała do pudełka na następny dzień. Przez całe lata nie widziałem Dziadka z papierosem w innej porze dnia niż piąta po południu. Ten przykład silnej woli bardzo mi pomógł w późniejszym życiu, gdy po wielu latach intensywnego palenia z dnia na dzień skończyłem z nałogiem. Ale z popołudniową połóweczką papierosa bałbym się eksperymentować.
Minęło trochę czasu i Dziadek nauczył mnie grać w szachy. Ściśle mówiąc, nauczył mnie ruchów i od czasu do czasu grywaliśmy. Dziadek wygrywał, ja przegrywałem i wszyscy byli zadowoleni. Moja satysfakcja polegała na tym, że partie rozgrywaliśmy tymi samymi szachami, którymi Dziadek grywał z Piłsudskim, gdy marszałek przychodził do pracowni pozować.
Byłem bodaj w czwartej klasie szkoły podstawowej, kiedy nasza wychowawczyni, bardzo zresztą lubiana, zabrała nas do Muzeum Narodowego w Sukiennicach.
Tam długo staliśmy przed „Hołdem Pruskim”, a nasza pani głosiła pochwałę Matejki, największego polskiego malarza. Potem w sąsiedniej sali stanąłem naprzeciw rozpędzonej „Czwórki” Chełmońskiego i oniemiałem. Ten obraz śnił mi się potem w nocy. Kiedyś nie wytrzymałem i spytałem Dziadka naiwnie, czy Matejko był rzeczywiście lepszym malarzem niż Chełmoński. Pierwszy raz w życiu zostałem przez dziadka ofuknięty:
– Co ty oczu nie masz?!
Po chwili już spokojnie, domyślając się, że mogę podjąć jakąś niedorzeczną dyskusję z nauczycielem, powiedział:
– Jeżeli ktoś zapyta, co jest smaczniejsze − ryba po grecku, czy włoskie lody? – nie podejmuj tematu, bo szkoda czasu na idiotyczne rozmowy. Najwyżej powiedz, że nie znasz się na gastronomii.
Dziadek odszedł od nas w marcu 1956 r. Byłem na pierwszym roku studiów. Wracałem z zajęć w Studium Wojskowym zmęczony i głodny. Szedłem na górę, tupiąc wojskowymi buciorami. Gdy byłem na piętrze, drzwi naszego mieszkania otwarły się i stanęła w nich matka. Położyła palec na ustach. Natychmiast zrozumiałem, że mój Dziadek nie żyje.